Przyjaciel to ktoś, kto widząc cię cierpiącego ogromny ból, wolałby raczej doświadczać go z tobą, niż przyglądać się z boku.
A ja lubię ból. Tak. Lubię jak boli. Nie uważam się za dewianta, ani tym bardziej za masochistę. Ból sprawia, że czuję. Czuję COŚ. Ten ból fizyczny, bo psychiczny to już inna kwestia, nawet pustka może boleć. Niemyślenie. Nieczucie. Beznamiętność. To potrafi zaboleć psychikę w bardzo paskudny sposób. W taki… Nijaki. Beznamiętny, beznadziejny, bezsensowny. I dlatego właśnie tak dotkliwy..
A tymczasem wkrada się On.. Ból Fizyczny. Najgorszy wróg, albo najlepszy przyjaciel. A kiedy boli – czuję ulgę, bo w końcu COŚ czuję! I to czuję na tyle intensywnie, że inne nieczucie schodzi na moment w bezkresne odmęty mojej pustki umysłowej. Mam w końcu coś mojego, takiego osobistego, prywatnego i intymnego. Mam swój Ból. Mógłbym o nim pisać godzinami, rozkładając na czynniki poszczególne fazy, natężenie i związane z tym konsekwencje.
….Bo w końcu miałbym o czym pisać…..
Ale nawet tego mi się nie chce..
Gdzie mnie to prowadzi? Czy jestem głodny bólu na tyle, by celowo i świadomie samemu go sobie zadawać? Nie. Nie mam takich potrzeb. Być może dlatego, że moim bólem jestem wręcz przesycony. Być może dlatego, że mam go na co dzień, jest pod ręką jak życzliwy przyjaciel – nieuważny ruch, niezgrabny krok, niedostrzeżony w porę krawężnik i wyskakuje niespodziewanie obejmując mnie swym gorącym, przyjacielskim uściskiem. Nie szukam go w żyletkach, nożach czy skórzanych pejczach – wiem, że zawsze mogę na niego liczyć..
Potępiając bezmyślnie osoby, na których ciele dostrzeżemy regularne blizny, zwłaszcza w te upalne dni, zastanówmy się chwilę co takiego może dziać się w ich życiu, że naznacza ciała tak brutalnie. Nie, to nie są znaki wykolejenia, patologii, czy dewiacji – przyjrzyj się.. To jest uniwersalny alfabet. Język wspólny dla wszystkich, którzy się nim posługują. Oni wołają „POMOCY”..
….Tylko jak tej pomocy udzielić..?
Ja pomysłów nie mam.
A ja nienawidzę bólu. Tego fizycznego. Znam go aż za dobrze. Nie tylko w „formie kobiecej”, który wtedy doprowadza moje ciało niemal do omdlenia. Ale wbrew pozorom ten ból nie jest najgorszy – łatwo da się go zagłuszyć prochami. Ale kiedy właściwie dość regularnie, codziennie, bolą inne części ciała – wtedy jest dramat. Kiedy to ciało odmawia posłuszeństwa, każdy ruch, nawet najmniejszy potęguje ból jeszcze bardziej, kiedy chce mi się rzygać z bólu, bo prochy właściwie nie pomagają, kiedy zaciska zęby i mozolnie prę naprzód przez kolejny dzień – właściwie sama – bo nie mogę liczyć na pomoc nawet tych najbliższych…
Ból duszy – znam aż za dobrze też, kiedy boli mnie wewnątrz mojego ja, tak bardzo, że chce się wyć, że nie umiem powstrzymać łez, kiedy nie mam siły żyć, kiedy wszystko wydaje się nie mieć sensu, a jedyne co w sobie mam to bezgraniczne, nieogarnione NIC… kiedy…mimo wszystko jednak żyję dalej. Kolejny dzień – sama – bo w tym bólu też jestem sama. A ten ból jest gorszy, bo nie ma na niego lekarstwa, nie ma sposobu, żeby go uśmierzyć. I nie da się go zagłuszyć.
Przyzwyczaiłam się do bólu, pogodziłam się z tym, że jest integralną częścią mojego istnienia. Kiedyś tak nie było, kiedyś bardzo się buntowałam, zwłaszcza na ten fizyczny – dlaczego właśnie ja – teraz nauczyłam się z tym żyć po prostu. Tak jest łatwiej. „Nie możesz pokonać swojego wroga, spróbuj się z nim zaprzyjaźnić” czy jakoś tak… Cóż my się chyba z moim bólem nigdy nie polubimy, ale póki co żyję.
To nie jest tak, że ja szukam tego bólu, skupiam się na nim, rozdrapuję wewnętrzne rany. Nie! Nie jestem masochistką. Czasem po prostu nie da się inaczej. Żeby żyć, żeby coś poza bólem czerpać z życia. Z czasem okazało się, że to chyba jest najlepsze, co mogę zrobić. Boli, więc żyję. I właściwie jedno tylko, mimo wszystko, jest w tym wszystkim najgorsze – samotność, przeraźliwa samotność.
Tak sobie rozmyślam o tym wszystkim… w sumie bardzo osobisty komentarz mi wyszedł (ale temat jest bardzo osobisty w sumie) I myślę, że rozumiem Cię, Bigmadowl, bardzo dobrze Cię rozumiem.